[Z/IE] Dzień, w którym Bydgoszcz stanęła
DZIEŃ, W KTÓRYM BYDGOSZCZ STANĘŁA
Kronika Wielkiego Strajku MZK i Blackoutu Bydgoskiego
1-16 kwietnia 2130 (84 ES)
Dokument narracyjny Archiwum Centralnego Megadiecezja Bydgoska | 253 ES / 2300 CE
PROLOG: ZŁAMANIE MANIFESTU
Bydgoszcz, marzec 2130 — Miasto na krawędzi
Słońce Bydgoskie świeciło już jedenaście lat. Trzydzieści trzy gigawaty czystej energii płynęły z reaktora, który w 2119 roku przemienił się z ziemskiej instalacji w coś... innego. Coś, czego nawet Zakon nie rozumiał, ale czym nauczył się zarządzać z religijną precyzją.
Energia była. Problemem byli ludzie.
Bydgoszcz rosła jak na drożdżach. W ciągu dekady populacja skoczyła z czterystu dwudziestu tysięcy do prawie sześciuset tysięcy dusz. Nowi mieszkańcy napływali ze wszystkich stron Rzeczpospolitej Wielu Narodów — przyciągani obietnicą pracy, stabilności, bliskości Słońca. Ale infrastruktura nie nadążała. Administracja miejska, przytłoczona tempem zmian, łatała dziury zamiast budować mosty.
A w samym sercu tego chaosu — niczym żyły miasta — pulsowały tramwaje i autobusy Miejskich Zakładów Komunikacyjnych.
MZK Bydgoszcz: cztery tysiące dwustu pracowników. Trzysta osiemdziesiąt tramwajów — od starych, przedkatastrofowych Konstali, przez nierówne Swingi, po nowoczesne Łabędzie z zakładów w Bydgoszczy. Sto osiemdziesiąt autobusów elektrycznych. Dwadzieścia dwie linie tramwajowe, czterdzieści pięć autobusowych. Sześćset osiemdziesiąt tysięcy pasażerów dziennie — miasto bez komunikacji było miastem martwym.
Kierowcy wiedzieli o tym lepiej niż ktokolwiek. I wiedzieli też, że od dwóch lat ich płace stoją w miejscu, podczas gdy ceny rosną. Że pracują po dziesięć, dwanaście godzin dziennie — dwa razy więcej niż przewidywał standard Manifestu Kairskiego. Że tabor się sypie, bo miasto tnie budżet na części. Że nie ma komu jeździć, bo czterysta etatów stoi pustych, a ci którzy zostali — ciągną za dwóch.
W styczniu złożyli petycję. W lutym wyszli na ulice. W marcu dali ultimatum.
Prezydent Janusz Bucki — polityk starej daty, sześćdziesięciodwuletni weteran trzech kadencji — odpowiedział tak, jak odpowiadał na wszystko: wzruszeniem ramion i frazesem.
— Miasto ma inne priorytety — powiedział na konferencji prasowej, nawet nie patrząc w stronę dziennikarzy. — Budujemy czterdzieści tysięcy nowych mieszkań. MZK musi poczekać. Jeśli komuś nie odpowiada płaca — może odejść.
Nie wiedział jeszcze, że właśnie podpisał wyrok na swoją karierę.
CZĘŚĆ I: FORTYFIKACJE
Dzień 1 — 1 kwietnia 2130, godzina 4:00
Witek Kowalczyk — czterdziestoletni motorniczy z dwudziestoletnim stażem, delegat związkowy — nie spał tej nocy. Siedział w budce dyspozytorskiej Zajezdni Toruńskiej, popijając trzecią kawę i patrząc przez zakurzone okno na rzędy tramwajów ustawionych w ciemności.
O trzeciej trzydzieści zaczęli się schodzić. Najpierw kierowcy z pierwszych zmian, potem mechanicy, potem dyspozytorzy. O czwartej było ich już ponad dwustu — tłoczyli się między wagonami, rozmawiali przyciszonymi głosami, palili papierosy mimo zakazu.
O czwartej zero zero Marek Jankowski — przewodniczący związku, były mechanik z dłońmi jak łopaty i głosem jak dzwon kościelny — wszedł na dach starego Konstala i podniósł megafon.
— Bracia! Siostry! — jego głos poniósł się echem między halami. — Od dziś, pierwszego kwietnia roku 2130, godzina czwarta rano, wszyscy pracownicy MZK Bydgoszcz rozpoczynają strajk generalny! Żaden tramwaj, żaden autobus nie wyjedzie z zajezdni! Strajk potrwa aż do spełnienia naszych żądań! Przepraszamy mieszkańców — ale nie mamy wyboru!
Przez chwilę panowała cisza. Potem — oklaski. Gwizdanie. Okrzyki. Ktoś zaczął śpiewać starą pieśń robotniczą, jeszcze z czasów przed Katastrofą, i za chwilę śpiewała cała zajezdnia.
Witek nie śpiewał. Patrzył na rzędy tramwajów — najstarsze Konstale z lat osiemdziesiątych starego świata, skomplikowane Swingi z pierwszej dekady po Katastrofie, eleganckie Łabędzie sprzed paru lat — i myślał o tym, co muszą zrobić.
— Marek — powiedział, kiedy przewodniczący zszedł z dachu. — Musimy zabezpieczyć bramy. Bucki będzie próbował wjechać siłą.
Jankowski skinął głową.
— Wiem. Masz plan?
— Konstale — Witek wskazał na rząd starych wagonów. — Nie mają już licencji na przewozy pasażerskie. Ustawiamy je w bramach. Sześćdziesiąt ton stali w każdej. Bez kluczy nikt ich nie ruszy.
Jankowski uśmiechnął się po raz pierwszy tej nocy.
— Fortyfikacje tramwajowe. Podoba mi się.
Zajezdnia Toruńska — świt
Do szóstej wszystkie pięć zajezdni MZK były zabezpieczone. W bramach stały tramwaje i autobusy — ustawione tak, że nie dało się ich ominąć ani przestawić. Klucze zniknęły w kieszeniach zaufanych ludzi. System wartowniczy działał dwadzieścia cztery godziny na dobę, zmiany co osiem godzin.
Rodziny strajkujących zaczęły przynosić jedzenie. Ktoś rozstawił grille na parkingu — surowy zakaz alkoholu, ale grillować wolno. Dzieci biegały między wagonami, jakby to był piknik, nie protest. Atmosfera była dziwna: połączenie determinacji, strachu i niemal wakacyjnej swobody.
Na bramie Zajezdni Toruńskiej ktoś zawiesił transparent: SPRAWIEDLIWE PŁACE ALBO CISZA NA SZYNACH.
Dzień 3 — Strajk solidarnościowy
Marian Kornelski — prezes Mirage-Trans, prywatnego przewoźnika operującego ponad stu autobusami na północy Polski — siedział w swoim biurze w Toruniu i przeglądał raport finansowy, kiedy zadzwonił telefon.
Dzwonił prezydent Bucki. Osobiście.
— Panie Kornelski — głos Buckiego był napięty, ale kontrolowany. — Mam propozycję. Narysowałem siatkę linii kryzysowych, które moglibyśmy uruchomić podczas strajku MZK. Wasze autobusy, nasze wsparcie logistyczne. Co pan na to?
Kornelski spojrzał na mapę na ścianie. Potem na zdjęcie swojego ojca — kierowcy autobusu przez czterdzieści lat.
— Panie prezydencie — powiedział powoli. — Zacznijmy od wiecznie odkładanej rozmowy o rewaloryzacji stawek za wozokilometr.
— Nie ma mowy. Budżet nie pozwala.
— W takim razie — Kornelski uśmiechnął się do słuchawki — pan mnie też w dupę, panie prezydencie. Idę się skonsultować z radą pracowniczą.
Rozłączył się.
Tego samego wieczoru Mirage-Trans ogłosił strajk solidarnościowy. Dwadzieścia autobusów, które dotąd jeździły na peryferiach miasta, stanęło. Bydgoszcz była teraz praktycznie bez transportu publicznego.
Dzień 4 — Stowarzyszenie odmawia
Stowarzyszenie na rzecz Rozwoju Transportu Publicznego istniało od 2008 roku — sto dwadzieścia dwa lata tradycji, przetrwało Katastrofę, Trzy Kaskady i wszystkie zawirowania historii. W ich hangarach na Błoniu stało kilkanaście zabytkowych pojazdów: przedwojenne tramwaje z Bydgoszczy i Gdańska, autobusy Jelcz z lat siedemdziesiątych starego świata, pierwszy uratowany autobus – Jelcz M11, nawet jeden ocalały trolejbus.
Edmund Fulcz — prezes Stowarzyszenia, siedemdziesięciopięcioletni weteran z legitymacją członkowską datowaną na 2082 rok — przyjął kuriera od Buckiego z kamienną twarzą.
— Pan prezydent żąda — kurier czytał z kartki, wyraźnie zażenowany — żeby Stowarzyszenie udostępniło swój tabor jako zastępstwo za strajkujących. W przypadku odmowy miasto rozważy cofnięcie dotacji miejskiej i dostępu do infrastruktury.
Fulcz milczał przez długą chwilę. Potem wstał, podszedł do okna, za którym stał stuletni tramwaj Maximum z Gdańska, i odwrócił się do kuriera.
— Proszę przekazać panu prezydentowi — powiedział cicho, ale wyraźnie — że Stowarzyszenie na rzecz Rozwoju Transportu Publicznego przeżyło Katastrofę bez miejskich dotacji. Przeżyło Czarną Kaskadę bez miejskich dotacji. Przeżyło Pierwszą Wojnę Zakonu bez miejskich dotacji. Przeżyjemy i Buckiego.
Kurier zbladł.
— Panie prezesie, to jest...
— Poza tym — Fulcz przerwał mu — nasze zabytki nie mają licencji na regularne kursy. To by było nielegalne. Ale nawet gdyby miały — nie pomoglibyśmy łamać strajku. Nigdy. A teraz proszę wyjść. Mam koce do pakowania dla chłopaków na Toruńskiej.
CZĘŚĆ II: ENTROPIA
Dni 4-7 — Miasto się dusi
Bydgoszcz bez komunikacji publicznej była jak organizm bez krwiobiegu. W ciągu pierwszych dni kryzys był jeszcze do opanowania — ludzie improwizowali, dzielili się przejazdami, chodzili pieszo. Ale miasto miało prawie sześćset tysięcy mieszkańców i zostało zbudowane dla transportu zbiorowego, nie dla samochodów.
Czwartego dnia korki samochodowe sparaliżowały centrum. Ludzie spóźniali się do pracy masowo — zakłady traciły wydajność, fabryki zwalniały tempo. Szpitale zgłaszały problemy z dojazdem personelu. W szkołach frekwencja spadła do sześćdziesięciu procent — dzieci nie miały jak dojechać.
Bucki sprowadził łamistrajków — pięćdziesięciu kierowców wraz z autobusami z Torunia, Gdańska i Poznania, płaconych trzykrotnie więcej niż lokalni. To był błąd.
Obcy kierowcy nie znali tras. Gubili się. Powodowali korki. Mieszkańcy traktowali ich wrogo — gwizdali, obrzucali jajkami, wyzywali od zdrajców. Media nagłośniły ich zarobki — skandal. Część łamistrajków zrezygnowała po dwóch, trzech dniach.
Szóstego dnia Bucki zwołał konferencję prasową. Stał przed ratuszem, otoczony ochroną, z twarzą wykrzywioną gniewem.
To sabotaż gospodarczy. Miasto traci miliony Wattów dziennie. Strajkujący to terroryści ekonomiczni. Wzywam ich do natychmiastowego powrotu do pracy. W przeciwnym razie będą konsekwencje.
Związki MZK odpowiedziały jednym zdaniem: Chcemy tylko sprawiedliwych płac. Prezydent nas ignoruje.
Dni 8-10 — Spontaniczne rozwiązania
Bydgoszczanie nie czekali na władze. W ósmym dniu strajku miasto zaczęło się samo organizować.
Na tablicach ogłoszeń przy sklepach pojawiły się kartki: Jadę z Fordonu do centrum, 7:30, 4 miejsca. Potrzebuję transportu na Błonie, płacę kawą. Sąsiedzi z ul. Gdańskiej — zbieramy się o 6:45 pod kościołem. Rowery wyprzedano w całym mieście. Starzy ludzie organizowali się w grupy i chodzili razem na zakupy — bezpieczniej i weselej.
Mirage-Trans — choć oficjalnie strajkował — wypuścił wszystkie swoje autobusy jako ad-hocowe linie do szpitali. Bezpłatnie. Kornelski nazwał to gestem człowieczeństwa wobec tych, którzy nie mogą czekać.
Na zajezdniach strajkujących atmosfera była dziwnie spokojna. Grille dymiły. Dzieci bawiły się między wagonami. Rodziny przynosiły jedzenie, koce, książki. Ktoś przyniósł gitarę i wieczorami śpiewali — stare piosenki robotnicze, ballady o tramwajarzach, czasem nawet religijne hymny. Surowy zakaz alkoholu działał — nikt nie chciał dać Buckiemu pretekstu.
Dzień 12 — Incydent na Kapuściskach
Dwunastego dnia Bucki stracił cierpliwość.
O trzeciej w nocy pięćdziesięciu funkcjonariuszy Straży Obywatelskiej — w pełnym rynsztunku bojowym, z tarczami i pałkami — podeszło do bramy Zajezdni Autobusowej Kapuściska. Rozkaz brzmiał jasno: przejąć zajezdnię, usunąć barykady, umożliwić wyjazd pojazdów.
Strajkujący byli przygotowani. Ktoś ich ostrzegł — może znajomy w ratuszu, może żona jednego ze strażników, może po prostu intuicja. Kiedy Straż dotarła pod bramę, czekało na nich dwustu ludzi. Stali w milczeniu, ramię przy ramieniu, bez broni, bez haseł.
I wtedy wydarzyła się rzecz, której nikt nie przewidział.
Strażnicy i strajkujący zaczęli się rozpoznawać. Tu i ówdzie — sąsiad. Kolega ze szkoły. Kuzyn. Szwagier. W świetle latarek i pierwszych świateł świtu ludzie patrzyli sobie w oczy i widzieli... siebie.
Dowódca oddziału — młody porucznik, może trzydzieści lat — stał przez długą chwilę nieruchomo. Potem, powoli, położył tarczę na ziemi. Zdjął hełm. Odwrócił się do swoich ludzi.
— Idziemy stąd — powiedział cicho. — To nie jest nasza wojna.
Jeden po drugim strażnicy kładli tarcze i pałki. Odwracali się. Odchodzili.
Strajkujący patrzyli w milczeniu. Nikt nie wiwatował. Nikt nie śmiał się. To było zbyt poważne. Zbyt... ludzkie.
Następnego ranka media miały zdjęcia: porzucone tarcze przed bramą zajezdni. Nagłówki krzyczały: STRAŻ ODMAWIA BUCKIEMU. Poparcie dla prezydenta spadło o dziesięć punktów w ciągu doby.
CZĘŚĆ III: DECYZJA
Dzień 13 — Zakon obserwuje
W Centrali Transmisji Zakonu Elektrycznego — masywnym, betonowym bunkrze na obrzeżach Bydgoszczy, z którego kontrolowano dystrybucję energii z Małego Słońca — Siostra Elektryk Ewa Nowak siedziała przy biurku i czytała raporty.
Czterdziestoosmioletnia inżynier, dwadzieścia lat w Zakonie, dowódca Oddziału Transmisji Bydgoszcz — trzystu czterdziestu braci i sióstr odpowiedzialnych za sieci wysokiego napięcia, transformatornie, całą infrastrukturę energetyczną megadiecezji. Kobieta, która dosłownie trzymała rękę na pulsie miasta.
I ta kobieta była zaniepokojona.
Trzynaście dni strajku. Miasto sparaliżowane. Fabryki tracą miliony Wattów dziennie. Handel załamany. Szkoły zamknięte. A prezydent — uparta stara menda, jak mówiło się w Zakonie — odmawia rozmów.
Manifest Kairski był jasny. Artykuł 21: Każdy człowiek ma prawo do godnej pracy za godną płacę. Praca przymusowa i wyzysk są herezją przeciw Wspólnocie.
Kierowcy MZK pracowali po dwanaście godzin dziennie. Standard Manifestu: sześć godzin. Łamanie zasad dwukrotne.
Ich płace stały od dwóch lat przy rosnącej inflacji. Realna utrata siły nabywczej: szesnaście procent. Wyzysk oczywisty.
Bucki łamał Manifest. Pytanie brzmiało: co z tym zrobić.
Dzień 14, godzina 10:00 — Narada w Centrali
Sala konferencyjna Centrali Transmisji: betonowe ściany, analogowe tablice z mapami sieci, dwanaście krzeseł wokół ciężkiego, drewnianego stołu. Na ścianach — portrety poprzednich dowódców i kopia Manifestu Kairskiego w ramce.
Ewa Nowak wstała na czele stołu. Wokół niej — dwunastu starszych braci i sióstr elektryków, weterani z dziesiątkami lat doświadczenia.
— Bracia. Siostry. — zaczęła powoli. — Miasto stoi. Strajk trwa trzynaście dni. Bucki odmawia negocjacji. Ludzie cierpią. My mamy moc — dosłownie. Co robimy?
Przez chwilę nikt nie odpowiadał. Potem odezwał się Brat Elektryk Tomasz Kowalski — sześćdziesięcioletni weteran, pamiętający jeszcze czasy przed transformacją Słońca:
— Manifest Kairski jest jasny. Każdy człowiek ma prawo do godnej pracy. Kierowcy MZK pracują dwanaście godzin dziennie za głodowe stawki. To naruszenie. Bucki łamie Kanon.
Siostra Elektryk Anna Zielińska — młodsza, bardziej ostrożna — uniosła rękę:
— Ale my nie jesteśmy związkami zawodowymi. Nie mieszamy się w lokalne spory. Nasza rola to dystrybucja energii, nie polityka.
Nowak skinęła głową.
— Zazwyczaj — tak. Ale to nie jest lokalny spór, Siostro Anno. Miasto jest sparaliżowane. Pięćset osiemdziesiąt tysięcy ludzi cierpi. Bucki ignoruje problem. Ktoś musi go zmusić do działania.
— Ktoś? — spytał Brat Piotr Lewandowski, najmłodszy w radzie. — My?
Cisza.
— Propozycja — powiedział w końcu Lewandowski. — Odcinamy prąd miastu. Zostawiamy szpitale, wodociągi, krytyczne. Resztę — ciemność. Aż Bucki nie usiądzie do negocjacji.
Wszyscy spojrzeli na Ewę.
Stała przez długą chwilę w milczeniu, patrząc na kopię Manifestu na ścianie. Potem przemówiła — cicho, ale wyraźnie:
— To precedens. Nigdy wcześniej Zakon nie odcinał prądu z powodów... politycznych. Ale Manifest mówi też coś innego: Zakon chroni ludzi, nie władze. Ludzie Bydgoszczy cierpią. Władza ignoruje. Może czas przypomnieć Buckiemu, skąd płynie Moc.
Rozejrzała się po twarzach wokół stołu.
— Głosujemy. Kto za odcięciem prądu?
Jedenaście rąk w górę. Dwie w dół.
— Decyzja podjęta — powiedziała Nowak. — Informuję Hierofanta. I przygotowujemy się.
Dzień 14, godzina 21:00 — Komunikat
O dwudziestej pierwszej wszystkie stacje radiowe Bydgoszczy przerwały program. Na falach pojawił się głos — spokojny, wyraźny, kobiecy:
Uwaga, mieszkańcy Bydgoszczy. Tu Siostra Elektryk Ewa Nowak, dowódca Oddziału Transmisji Zakonu Elektrycznego, Megadiecezja Bydgoszcz.
Od trzynastu dni miasto jest sparaliżowane strajkiem MZK. Pracownicy komunikacji żądają sprawiedliwych płac i godnych warunków. Prezydent miasta odmawia negocjacji.
Manifest Kairski mówi: Każdy człowiek ma prawo do godnej pracy za godną płacę. Prezydent Bucki łamie ten nakaz.
Dlatego, od godziny dwudziestej drugiej dzisiejszego wieczoru, Zakon Elektryczny odcina zasilanie całego miasta Bydgoszczy — z wyjątkiem szpitali, wodociągów, straży pożarnej i ratownictwa medycznego.
Prąd zostanie przywrócony TYLKO wtedy, gdy prezydent Bucki usiądzie do negocjacji ze strajkującymi.
Jeśli to potrwa godzinę — będzie ciemność przez godzinę. Jeśli to potrwa tydzień — będzie ciemność przez tydzień. Decyzja należy do prezydenta.
My, Zakon, chronimy ludzi. Nie władze.
Niech Moc płynie — dla sprawiedliwych. Ohm. Wat. Volt. Amen.
W ratuszu zapanowała panika. Bucki chwycił telefon, próbował dzwonić do Centrali — linie zajęte. Wysłał kuriera z protestem. Odpowiedź wróciła w pięciu słowach:
Zakon ma CAŁĄ moc. Dosłownie.
Dzień 14, godzina 22:00 — Blackout
Centrala Transmisji Bydgoszcz. Główna sala rozdzielcza — ogromne pomieszczenie wypełnione analogowymi panelami, mechanicznymi przełącznikami, migającymi kontrolkami. Technologia z lat osiemdziesiątych starego świata, celowo utrzymywana w tej formie: prosta, zrozumiała, niezawodna. Żadnych ukrytych abstrakcji.
Ewa Nowak stanęła przy głównym panelu. Wokół niej — dwunastu braci i sióstr, w milczeniu.
— Bracia. Siostry. — powiedziała cicho. — Wyłączamy Bydgoszcz. Niech Moc wróci do sprawiedliwych.
Podeszła do pierwszego przełącznika. Wielka, mosiężna dźwignia — może pół metra długości, ciężka jak grzech. Chwyciła obiema rękami. Pociągnęła w dół.
KLANG.
Lampka zgasła. Jeden sektor miasta — ciemność.
Następny przełącznik. KLANG. Następny. KLANG. Następny.
O godzinie dwudziestej drugiej zero zero — Bydgoszcz zgasła.
CZĘŚĆ IV: CIEMNOŚĆ
Noc 14/15 — Miasto w mroku
Wyobraź sobie miasto bez światła.
Nie częściowe zaciemnienie. Nie awarię kilku ulic. Totalna, absolutna ciemność. Żadnych latarni. Żadnych okien. Żadnych reklam, witryn, sygnalizacji. Tylko księżyc — w tej nocy w trzeciej kwadrze, łuna Małego Słońca i gwiazdy, których Bydgoszczanie nie widzieli od dekad.
Ludzie wychodzili z domów. Najpierw z ciekawości, potem ze strachu, potem — dziwnie — z podziwem. Stali na ulicach, balkonach, dachach i patrzyli w niebo. Ktoś powiedział potem, że tej nocy Bydgoszcz zobaczyła Drogę Mleczną po raz pierwszy od przed Katastrofy.
W szpitalach — pełne oświetlenie. Zakon dotrzymał słowa. Wodociągi działały. Straż pożarna miała prąd. Ale poza tym — cisza. Ciemność. Niesamowita, surrealistyczna pustka.
Na zajezdniach strajkujących zapłonęły świece i latarki. Ktoś zaczął śpiewać — cichą pieśń, bez słów, tylko melodia. Za chwilę śpiewało kilkuset ludzi, a dźwięk niósł się przez ciemne miasto jak modlitwa.
Komentarze z tej nocy, zachowane w Archiwum:
— Kurwa, Zakon nie żartuje.
— Zasłużył. Bucki to dupek.
— Ale piękne gwiazdy...
Dzień 15 — Bucki się łamie
Świt przyszedł szary i zimny. Bydgoszcz budziła się bez kawy — kuchenki nie działały. Bez ciepłej wody — bojlery martwe. Bez radia, telewizji, informacji. Ludzie nie wiedzieli, co się dzieje, dopóki nie wyszli na ulice i nie zobaczyli sąsiadów w tym samym stanie.
W ratuszu — gdzie jedynym światłem była biurowa lampka na baterie — Bucki zwołał naradę kryzysową. Dwunastu radnych, trzech zastępców, szef policji. Wszyscy zmęczeni, zdenerwowani, wściekli.
— To zamach stanu! — krzyczał Bucki. — Zakon nie ma prawa odcinać prądu!
— Ale ma — odpowiedziała cicho radna Joanna Mazur. — Dosłownie. Kontrolują transformatornie. Kontrolują linie. Kontrolują wszystko.
— To naruszenie autonomii miasta!
— Januszu — wiceprezydent Marcin Nowicki położył rękę na jego ramieniu — może po prostu usiądź z MZK? Miasto stoi. Ludzie cierpią. Zakon nas zmusza. Możesz wygrać tę wojnę, albo możesz wygrać pokój. Wybieraj.
Bucki opierał się przez cały dzień. Dwadzieścia cztery godziny bez prądu. Fabryki stały. Sklepy zamknięte. Żywność zaczynała się psuć w lodówkach. Media z całego kraju relacjonowały kryzys. Poparcie dla prezydenta spadało z każdą godziną.
O dwudziestej drugiej — dokładnie dwadzieścia cztery godziny po blackoucie — Bucki się złamał.
— Dobrze — powiedział zmęczonym głosem. — Kurwa. Dobrze. Zadzwońcie do związków. Negocjacje jutro, dziewiąta rano.
O pierwszej w nocy Zakon przywrócił prąd. Bydgoszcz rozbłysła. Ludzie wychodzili na ulice, oklaskiwali, płakali z ulgi. Ktoś odpalił fajerwerki.
Ale to jeszcze nie był koniec.
CZĘŚĆ V: POROZUMIENIE
Dzień 16, godzina 9:00 — Negocjacje
Sala posiedzeń ratusza. Przy stole — cztery strony.
Strona miasta: prezydent Bucki, zmęczony i ponury; wiceprezydent Nowicki, wyraźnie pełen ulgi; dwóch radnych.
Strona MZK: przewodniczący związków Marek Jankowski, z dłońmi złożonymi na stole jak do modlitwy; czterech przedstawicieli pracowników, w tym Witek Kowalczyk.
I mediator: Siostra Elektryk Ewa Nowak, w pełnym habicie Zakonu, z Manifestem Kairskim w ręku. Bucki nie chciał jej przy stole. Związki upierały się. Związki wygrały.
Negocjacje trwały dziewięć godzin. Jankowski przedstawił żądania: piętnaście procent podwyżki, czterystu nowych kierowców, trzydzieści procent więcej na naprawy, maksymalnie osiem godzin dziennie.
— To kosztuje czterdzieści pięć milionów Wattów rocznie — powiedział Bucki przez zaciśnięte zęby. — Nie mam.
Nowak podniosła głowę.
— Panie prezydencie. Skąd planuje pan pieniądze na czterdzieści tysięcy nowych mieszkań?
— Z budżetu rozwoju.
— A ile to?
— ...sto osiemdziesiąt milionów.
— Czyli czterdzieści pięć milionów na MZK to dwadzieścia pięć procent tego budżetu. Mieszkania się opóźnią o rok. Ale komunikacja będzie działać. Co wybiera pan prezydent: opóźnione mieszkania czy sparaliżowane miasto?
Bucki milczał przez długą chwilę. Potem, bardzo cicho:
— ...Pierdolone mieszkania mogą poczekać.
Porozumienie podpisano o osiemnastej. Kompromis: dwanaście procent podwyżki. Trzystu nowych kierowców w ciągu pół roku. Dwadzieścia pięć procent więcej na naprawy. Maksymalnie dziewięć godzin dziennie — lepiej niż dwanaście, gorzej niż sześć, ale do przyjęcia.
I jeszcze jedno: Bucki publicznie przeprosił pracowników MZK za lekceważenie ich problemów. Słowa wyciśnięte przez zaciśnięte zęby, ale powiedziane. Nagrane. Opublikowane.
Strajk się skończył.
EPILOG: DOKTRYNA NOWAK
Siedemnastego kwietnia 2130 roku o szóstej rano Krystyna Wojciechowska — pięćdziesięcioosmioletnia motornicza z trzydziestoletnim stażem — wsiadła do kabiny tramwaju linii 3 w zajezdni Łoskoń i wyprowadziła pierwszy wagon po szesnastu dniach ciszy.
Na przystankach czekali ludzie. Machali. Oklaskiwali. Niektórzy płakali. Ktoś przyniósł kwiaty i włożył je za wycieraczkę.
Miasto wracało do życia.
Co stało się potem
Janusz Bucki nigdy nie odzyskał poparcia. W wyborach 2134 roku przegrał sromotnie — dwadzieścia trzy procent głosów. Nową prezydent została Maria Krawczyk, pro-związkowa, pro-zakonowa. Bucki odszedł z polityki i do śmierci twierdził, że Zakon przekroczył granice.
Marek Jankowski został w 2136 roku wiceprezydentem Bydgoszczy ds. transportu. Pod jego kierownictwem MZK stało się jednym z najlepszych systemów komunikacji miejskiej w Rzeczpospolitej Wielu Narodów.
Mirage-Trans — dobry ajent — przeszedł do historii jako pierwsza prywatna firma w Polsce, która przeprowadziła strajk solidarnościowy. Nie była ostatnią.
Ewa Nowak pozostała dowódcą Oddziału Transmisji do 2156 roku. W wywiadach zawsze powtarzała to samo: Zakon ma moc. Dosłownie. To ogromna odpowiedzialność. Nie możemy jej używać lekko. Ale nie możemy też jej ignorować. Czasem niebezpieczny precedens jest lepszy niż bezczynność.
Doktryna Nowak
Blackout Bydgoski ustanowił precedens, który Zakon nazwał — nieoficjalnie — Doktryną Nowak:
Zakon Elektryczny może odciąć prąd, jeśli władza lokalna systematycznie i uporczywie łamie fundamentalne prawa pracownicze zapisane w Manifeście Kairskim.
W ciągu następnych stu siedemdziesięciu lat — od Bydgoszczy 2130 do czasów obecnych — Zakon użył tej doktryny dokładnie trzy razy: w Bydgoszczy, w Kalkucie (2156, strajk portowców), w Lagos (2187, strajk nauczycieli). Trzy razy w prawie dwóch stuleciach.
Rzadko. Ale pamiętane.
Plac Blackoutu — Bydgoszcz, 253 ES
Na placu przed Centralą Transmisji stoi pomnik — odsłonięty w 2180 roku, pięćdziesiąt lat po wydarzeniach. Wielki, trzymetrowy przełącznik elektryczny z brązu. Na tablicy u podstawy:
BLACKOUT BYDGOSKI
14-15 kwietnia 2130
Kiedy władza ignoruje sprawiedliwość, Moc może jej przypomnieć.
Za sprawiedliwe płace. Zawsze.
Co roku, piętnastego kwietnia, o dwudziestej drugiej, światła na placu gasną na jedną minutę. Potem — minuta oklasków. Potem — powrót do normalności.
Dzień, w którym Bydgoszcz stanęła, żeby móc znowu ruszyć.
Ohm. Wat. Volt. Amen.
— KONIEC DOKUMENTU —
Archiwum Centralne Megadiecezji Bydgoskiej Sun guide our work.